Gdy Dracarys wychodziła na swoje pierwsze spacery ja jak zawsze stałam uzbrojona w aparat. Zawsze gdy źrebak mojej hodowli zaczyna poznawać świat robię tonę zdjęć uwieczniających te niebywałe momenty. Są bardzo wyjątkowe i niezwykłe. Za każdym razem zaskakujące i niebywale piękne. To jedne z najpiękniejszych chwil w hodowli koni.
Tym razem jednak miałam nie lada utrudnienie w obserwacji poczynań małej Dracarys. Tuż obok niej nieustannie biegła opiekuńcza Starling. Pilnując swojego dziecka nie odstępowała jej na krok. Zdawała się chcieć przekazać córce tonę życiowych rad naraz. Prowadziła w każdy kąt placu, prezentowała taktyki tarzania i zachęcała do podchodzenia do zgromadzonych gapiów. Jest doskonałą mamą.
Gdy otrząsnęłam się z obserwacji okazało się, że spust mojej lustrzanki przestał już odpowiadać. Karta pamięci była pełna. Przeglądnęłam na szybko wykonane zdjęcia i ku memu zdziwieniu okazało się, że niewiele z nich prezentuje Dracarys. Większość wypełniała krucza sierść wspaniałej klaczy, doskonałej matki i nieprzeciętnego konia zarazem. Moja najpiękniejsza Starling absolutnie ukradła show swojego dziecka. Wyglądała jak milion dolarów, a jej ruch powodował, że ludzie pod płotem cofali się o krok by nie zmiotła ich bijąca od niej energia. Zad zdawał się żonglować między podbrzuszem a ziemią, tętniąc z każdym krokiem w podłoże. Przód wynosił Starling tak wysoko, że dodawał jej jeszcze z 10 cm powodując wrażenie odlatującego z płyty lotniska Boeinga. Kłoda i szyja sprężynowały na falach morskich wiatrów, a ogon powiewał swobodnie niczym bandera statku tych wzburzonych wód. A na wierzchołku tańczącego monsunu lśniło TO oko niczym perła poderwana z oceanicznego dna. Moja wyjątkowa i niepowtarzalna Starling...